Rafał Rutkowski: Specjalista od stand-upów
Scena, jeden człowiek, jeden mikrofon i widownia żądna dobrej zabawy – czyli stand-up. Żadnych rekwizytów czy innych aktorów. Jest pan nazywany prekursorem stand-upów w Polsce. To trudny kawałek artystycznego chleba?
Trudny, ale jednocześnie bardzo sprawiedliwy. Publiczność szybko weryfikuje, kto potrafi ją rozśmieszyć, a kto niekoniecznie. Oczywiście, niektórym, szczególnie początkującym w naszym fachu kolegom może wydawać się, że stand-up to łatwizna – ale tak jest zwykle tylko do momentu, kiedy staną na scenie, światła zaświecą im prosto w oczy, spojrzą obcym ludziom w twarz… Zapewniam, że rozbawienie publiczności wcale nie jest takie proste. Co innego rozśmieszyć żonę, dziecko czy znajomego. Ale zupełnie obcego człowieka, który w dodatku zapłacił za dobrą zabawę – to już wyzwanie. Dla mnie za każdym razem występ to forma sprawdzenia się. Na szczęście zawsze lubiłem rozśmieszać innych, więc sprawia mi to wielką frajdę. Stand-up pod tym względem jest wyjątkową formą.
Kilka lat temu powiedział pan, że stand-up to przyszłość. Dziś uważa pan podobnie? Osób, które nim się zajmują, jest coraz więcej, nastała wręcz moda na stand-upy. Odbywają się w teatrach, domach kultury, pubach…
Absolutnie uważam, że to nadal przyszłość. Sam jestem zaskoczony, jak bardzo widzowie lubią i chcą oglądać stand-upy. Trochę przypomina mi to studnię bez dna (śmiech), bo nowych widzów przybywa. I niech trwa taki stan jak najdłużej – skoro ludzie chcą nas oglądać i bilety się sprzedają, to fantastyczna sprawa, połączenie przyjemnego z pożytecznym. Ta popularność stand-upu wynika, moim zdaniem, z tego, że ludzie w Polsce bardzo chcą się śmiać. Mogą oczywiście iść do kina np. na komedię romantyczną, ale umówmy się – komedia może być różna, nie zawsze zabawna. Mogą też obejrzeć kabaret, ale ten chyba trochę jakby w Polsce osiadł na mieliźnie… Powtarza tematy przemielone od lat, nie kreuje nic nowego. I nagle pojawił się stand-up, czyli sztuka bardzo prosta w swojej formie i jednocześnie bliska ludziom, ponieważ stoi człowiek i opowiada historyjki lub żarty o zwyczajnym, codziennym życiu, czyli to, co ludzie uwielbiają. Stand-up w dodatku, jak to mówią widzowie, jest „pieprzny”, słyszą ze sceny przekleństwa czy rzeczy, które sami chcieliby powiedzieć, ale np. się wstydzą, albo poruszane są sprawy, które po prostu wydają im się bardzo bliskie. Podczas stand-upu pokazywane jest życie „jeden do jednego”, nie ma żadnej metafory, jaka jest używana często np. w teatrze. Nie ma też inscenizacji. Tylko scena, mikrofon, ja i widz. Wspólnie świetnie się bawimy. Kolejna sprawa, od strony czysto praktycznej – stand-up to rozrywka bardzo prosta w organizacji. O wiele trudniej zorganizować spektakl czy występ kabaretowy lub koncert, które wymagają oprawy, inscenizacji, wielu ludzi do pomocy. I tu… trochę można się oszukać. Bo wcale tak prosto nie jest, jak może się wydawać. Jeśli ktoś tak mi mówi wprost, proponuję: „wyjdź, powiedz żart, rozbaw publikę”.
Inspiracje do występów czerpie pan z życia? W stand-upach nie ma tematów tabu – mówi się o wszystkim: seksie, chorobach, religii, wojnach… Pewnie znajomi uważają przy panu na słowa, bo wszystko można wykorzystać?
(Śmiech). Zawsze pytam ich o zgodę, jeśli jakaś historia wyda mi się idealna pod kątem występu. W końcu często rozmawia się właśnie z przyjaciółmi o bardzo prywatnych sprawach, a na to jest licencja (śmiech). Ostatnią rzeczą, jaką chciałby komik, to opowiadać o osobie, która nie chciałaby, aby inni z niej się śmiali. Zawsze więc konsultuję, zanim coś wykorzystam, jednak zwykle nikt nie ma nic przeciwko. Moi znajomi mają dużo luzu. Ale to prawda – stand-up nie zna tematów tabu. Wszystko, co wiąże się z życiem, obracane jest w żart. Także nasze słabości czy kompleksy.
Porównał pan kiedyś swój zawód do zawodu sapera, tyle tylko, że w pana przypadku bombą jest… cisza. Zresztą nazwał pan taką sytuację – zbombieniem… Przytrafiło się panu kiedyś?
Oczywiście, szczególnie na początku mojej przygody ze stand-upem (śmiech). Myślę, że każdy z nas przeżył coś takiego. To jest naturalne i nawet powinno się przeżyć. Zbombienie jest jak kubeł zimnej wody, który zawsze się przydaje. Jest cenną nauką z jednej strony i lekcją pokory z drugiej. Jasne, że jednocześnie dla komika to bardzo traumatyczne przeżycie, ale to jest także część naszego fachu. Trzeba wyciągnąć wnioski i wymyślać żarty dalej, tylko bardziej śmieszne (śmiech). Ale czego bym nie mówił, proszę wierzyć, taka cisza po opowiedzianym żarcie, to prawdziwy dramat.
Bywają sytuacje, że zachowanie publiczności pana samego zaskakuje i wprawia w osłupienie?
Tak, to przy stand-upie zdarza się to nawet bardzo często. Proszę pamiętać, że taki monolog to żywa sztuka, gdzie interakcja z widownią jest wpisana w scenariusz. Widzowie zawsze mogą zareagować żywiołowo, są nieprzewidywalni. Stand-up to przeciwieństwo teatru, gdzie widz po prostu siedzi i ogląda. W stand-upie każdy tak naprawdę jest uczestnikiem. Występujemy nie tylko na większych scenach, ale także w pubach czy knajpkach, gdzie jest alkohol i atmosfera absolutnie rozluźniona. Ale… to właśnie jest fajne w stand-upie. Często bywa, że ludzie coś dopowiedzą, krzykną, czasami robi się śmiesznie, innym razem głupio, bo np. ktoś chce pokazać, że on też jest śmieszny, taka wschodząca gwiazda, a… nie jest. Komik powinien na to wszystko być przygotowany. Ostatnio występowałem w fajnym klubie, ale traf chciał, że jedyne przejście do toalety było blisko sceny – i kiedy ja mówiłem, dokładnie przed sceną przechodził zgarbiony widz, przepraszając, że on tylko idzie do toalety. Oczywiście, obróciłem to w żart, razem się pośmialiśmy.
Poza sceną też oczekuje się od pana żartów? W sklepie, na ulicy, w taksówce…
Zdarza się i to często. Ludziom wydaje się, że znają mnie bardzo dobrze. Zresztą chętnie to nie ja, ale inni opowiadają mi żarty (śmiech). Taka sympatia poza sceną jest bardzo pozytywna. Na szczęście nie spotykam się z sytuacją jakiegoś wymuszania na zasadzie: „no dawaj stary, rozbaw nas”. Moja publiczność to bardzo sympatyczni, mili ludzie – okazują mi sympatię, nie są natarczywi. Ale jak wsiadam do taksówki, to nieraz słyszę: „Ooooo, teraz będą żarty”. To też jest fajne. Lubię ludzi i oni chyba też mnie lubią (śmiech).
W jednym z wywiadów szczerze pan przyznał, że pana powierzchowność sprawia, że rzeczy, które pan robi na scenie czy przed kamerą, w naturalny sposób wywołują u widza śmiech. Czyli pójście zawodowo tropem komediowym było niejako naturalne?
Dokładnie, lubię się śmiać i uwielbiam innych rozśmieszać. Zresztą uważam, że z uśmiechem i lekką ironią można o świecie czy ludziach o wiele więcej powiedzieć niż tak zupełnie na serio i poważnie.
A dlaczego aktorstwo, a nie na przykład prawo, medycyna?
Szczerze? W liceum zacząłem chodzić do kółka teatralnego w Białymstoku, bo chodziła tam też dziewczyna, która mi się podobała (śmiech). Graliśmy amatorskie spektakle. Spodobało mi się. I to już niezależnie od dziewczyny. W klasie maturalnej podjąłem decyzję, że spróbuję zdawać do szkoły teatralnej, jednak nie traktowałem tego zbyt poważnie. Czułem, że się raczej nie dostanę, zresztą było 20 osób na jedno miejsce! Chciałem się jednak sprawdzić, przygotowałem się do egzaminów wstępnych. I co ciekawe – zdałem! Jednak byłem pod tzw. kreską, czyli dostało się 19 osób, a trzy, w tym ja, musiały napisać odwołania, które uczelnia miała rozpatrzyć dopiero na początku września. To były czasy wojska, więc żeby nie iść tam, musiałem gdzieś dostać się na studia. Zdałem więc na białostocki Wydział Sztuki Lalkarskiej oraz na drugi kierunek – Pedagogikę Kulturalno-Oświatową także w Białymstoku. Ostatecznie jednak moje odwołanie rozpatrzono pozytywnie i zacząłem studia w Warszawie. Na studiach szybko zrozumiałem, że aktorstwo to trudny i jednocześnie piękny zawód. Gdybym nie poszedł do szkoły teatralnej, to prędzej czy później o występy sceniczne bym się i tak otarł, bo czułem do tego smykałkę.
Nigdy nie miał pan wątpliwości, czy dobrze wybrał?
Nie, raczej nie. Co innego mi przeszkadzało. Aktor nie jest bytem niezależnym, przeciwnie – jesteśmy całkowicie uzależnieni od wielu spraw i osób: od etatu w teatrze, reżysera, dyrektora itd. Chciałem mieć więcej niezależności. Z kolegami z roku założyliśmy Teatr Montownia, w którym sami sobie tworzyliśmy pracę i role, byliśmy bardzo niezależni. Zjeździliśmy Polskę i świat, zdobyliśmy sporo nagród. Byliśmy dość ważną, niezależną grupą teatralną. Trochę takim objawieniem w latach 90. To mi dało możliwość grania i niezależności jednocześnie. Jeśli pragnąłem coś zagrać, to sobie taką możliwość… zorganizowałem (śmiech). Teatr działa do dziś. Z tej mojej niezależności zrodziła się kolejna formuła moich występów – „one men show”, to był taki wstęp do stand-upu. Zawsze miałem komediowe zacięcie. Zresztą często powtarzam, że jestem urodzonym komikiem, aktorem jedynie z wykształcenia. W stand-upie mogę się realizować jako komik w 100 proc. Jako aktor też jestem spełniony, nigdy nie czułem czegoś takiego, że mam dość tego fachu lub że jestem wypalony. Gdyby coś takiego się wydarzyło, byłbym pierwszy, który rzuciłby ten zawód i zaczął robić coś innego.
Kiedyś łatwiej prowadzić teatr?
Tak, zdecydowanie. Kiedyś z teatrem było o tyle prościej, że jeśli kończyło się szkołę, marzeniem chyba prawie każdego z nas był etat i praca w teatrze. To była świetna możliwość nauki od starszych kolegów i pewnego rodzaju stabilizacja, zapewniająca byt i utrzymanie. Nie było tyle produkcji filmowych czy telewizyjnych. Teatrów na szczęście było całkiem sporo, dawały sobie radę finansowo. Ale przyszły inne czasy. Wprawdzie pieniędzy w show-biznesie pojawiło się więcej, tyle tylko, że już nie w teatrze, tylko w produkcjach typu seriale, platformy internetowe, dubbing itd. Teatr nie jest sztuką, gdzie można zarobić większe pieniądze, raczej to pasja, z której owszem, można żyć, ale nie daje takich profitów finansowych jak inne opcje. Jeśli dziś młodzi aktorzy chcą iść do teatru, szukając sławy i pieniędzy, mogą się rozczarować (śmiech). Ale chyba aż tak nawet się nie garną – dziś bardziej przerzucają się do internetu lub szukają pracy poprzez castingi, omijając teatr szerokim łukiem. Podobnie jest z widzem. W dużych miastach ludzie chodzą do teatrów, w mniejszych jest już z tym problem. Zresztą w kryzysie sztuka obrywa jako pierwsza. Jednak jeśli ma się świadomość tego wszystkiego, a teatr robi się z pasji i miłości, a nie sławy i zysku, to jest to naprawdę piękne. Myślę, że widz tę naszą pasję czuje. Dlatego Teatr Montownia istnieje już tyle lat.
Jest taka rola, którą ma pan głęboko w sercu i bardzo chciałby ją zagrać?
Jeśli chodzi o rolę, to raczej nie mam takiej, bo to jest tak, że role przychodzą, odchodzą, aktor dojrzewa, a rola, która 10 lat wcześniej byłaby szczytem marzeń, teraz już kompletnie do niego nie pasuje. Do ról mam dystans, jestem otwarty na propozycje, natomiast bardziej gdzieś wśród marzeń zawodowych jest spotkanie z konkretnym twórcą, reżyserem, pisarzem czy dramaturgiem. Czemuś takiemu mógłbym podporządkować inne zawodowe rzeczy. W lipcu nakręciliśmy film kinowy w reżyserii Mateusza Głowackiego – komedię „Masz ci los”, ale chyba po raz pierwszy dostałem poważną rolę (śmiech). To było dla mnie nowe, ciekawe, aktorskie doświadczenie. W filmie występują m.in. Sonia Bohosiewicz, Iza Kuna i Marian Dziędziel. Pod koniec stycznia będzie premiera kinowa. Michał Walczak, z którym zrobiliśmy mnóstwo fajnych rzeczy, zaproponował mi zrobienie kontynuacji „Depresji Komika” ze świetnym aktorem Andrzejem Konopką – to też jest taki projekt, dla którego bez wahania wyczyściłem kalendarz. Zapraszam w lutym na premierę do Teatru Polonia.
Sporo jeszcze przed panem innych zawodowych wyzwań w przyszłym roku?
Sporo i bardzo z tego się ciszę. Na stałe współpracuję z kanałem telewizyjnym Comedy Central, co sezon jest tam emitowany program komediowy Comedy Club, którego jestem gospodarzem. To chyba jedyny kanał w Polsce, gdzie jest pokazywany stand-up. Najlepsi komicy pokazują kawałki swoich programów. Już wiem, że będziemy nagrywać nowy sezon. Na antenie Comedy Central będzie emitowany też miniserial składający się z dziewięciu odcinków, związany z piłką nożną – „Karniak”. Gram tam trenera z małej pipidówki, który okazuje się, że choć na piłce trochę mniej się zna, ale jest specjalistą wszech dziedzin, dlatego podpowiada ludziom, jak żyć i rozwiązywać problemy. Będą do mnie przychodzić różne gwiazdy, pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskami, którym będę udzielał różnych porad. To, co mnie cieszy najbardziej, to fakt, że ciągle z przyjemnością gram w teatrze, pamięta o mnie kino i telewizja, a z moim programem stand-upowym cały czas jeżdżę i będę jeździć nadal po Polsce i świecie. Mam nadzieję, że nieraz rozbawię moją publiczność do łez.
Rozmawiała Beata Rayzacher
PRZECZYTAJ ARTYKUŁY
– Zainwestowałem w branżę kosmetyczną, ponieważ wiem, jak powinien dbać o siebie prawdziwy facet. Proponuję takie produkty, po które sam sięgnąłbym bez wahania – mówi Artur Szpilka, jeden z czołowych polskich bokserów.
– Od zawsze chciałam być niezależna i mieć swoje pieniądze. W liceum namówiłam koleżankę i zatrudniłyśmy się na pół etatu na poczcie jako sprzątaczki. Niestety, szybko nas wywalili, bo kompletnie nie umiałyśmy sprzątać – mówi Grażyna Wolszczak, aktorka i współwłaścicielka Teatru Garnizon Sztuki.
W The Protocol School of Poland założonej przez dr Irenę Kamińską-Radomską, mentorkę znaną m.in. z programu telewizyjnego „Projekt Lady”, przedsiębiorcy podczas szkoleń dowiadują się, jak dzięki etykiecie biznesowej szybciej osiągnąć zamierzone cele.
– Na sukces w branży muzycznej składa się wiele części składowych. Jedną z nich jest szacunek do pracy, współpracowników i odbiorców – podkreślają Tomasz Szczepanik, lider zespołu Pectus oraz Monika Paprocka-Szczepanik, menedżerka grupy.
– Prowadzę rozmowy o możliwości wydawania audiobooków. Przeliczam, czy pomysł nie tylko się zwróci, ale współpraca będzie finansowo korzystna – mówi Laura Breszka, aktorka, lektorka, bizneswoman.
NAJCZEŚCIEJ CZYTANE
Żeby myśleć o otwarciu własnego McDonalda nie wystarczą tysiące ani setki tysięcy złotych . Potrzeba więcej. Ile? I co franczyzobiorca Złotych Łuków dostanie w zamian?
Rozważasz otwarcie firmy? Najpierw zainwestuj w subskrypcję magazynu "Własny Biznes FRANCHISING" i sprawdź, jaki biznes się opłaca! Tego nie przeczytasz w internecie!
Pieczarkarnia to opłacalny biznes nawet na niedużą skalę. Właściciel jednej hali zbiera plony co sześć tygodni. Gdy ma się więcej pomieszczeń – wtedy na zyski można liczyć co tydzień.
Franczyzobiorczyni Tax Safe z Krakowa dba o work-life balance, ale klientów cały czas jej przybywa. Jak sobie radzi?
La Mancha szuka partnerów szczególnie w Białymstoku i Szczecinie. Dlaczego to dobry moment na nawiązanie współpracy?
POPULARNE NA FORUM
Co sądzicie o Oskrobie?
Witam, Z calego serca odradzam jakąkolwiek wspolprace z ta firma. Okolo 2 miesiące temu zglosilam sie do Oscroby bedac zainteresowana franczyza ich sieci. Wyslalam do nich...
Planuję założyć własną działalność - od czego zacząć?
Najlepiej zacząć od kupna gotowej spółki . Zakup gotowej spółki daje pewność, że firma istnieje i ma już zarejestrowany kapitał zakładowy, co może być ważne z...
Oszukani przez franczyzodawcę
Wspolpraca z firma Ship Center jako franczyzobiorca??? ODRADZAM SPRAWDZ ICH UMOWE U SWOJEGO PRAWNIKA, jest ona jednostronna i ukierunkowana na kary umowne ktore sobie sami...
Czy na odzieży można jeszcze zarobic?
Ja kupuję na hurtowni stradimoda.pl od jakiegoś roku nie zawiodłam się doradzą zawsze dobrze dbają o klienta a uwierzcie mi jest dużo hurtowni które chcą tylko...
piszę pracę na temat franchisingu :)
hej, tez poszukuję danych, znalazłaś coś może oprócz ilości placówek i marek franczyzowych?
Sukcesja w Intermarché i Bricomarché
przeciez to złodzieje
piszę pracę na temat franchisingu :)
Szukam szcegółowego raporty na temat franczyzy w latach przed pandemią i po. Rozumiem że osttani raport opublikowany był za rok 2010 ale niestety jego również nię mogę...
Praca magisterska - licencjacka o franchisingu
Witam, Jestem studentką III roku Finansów i Rachunkowości na Uczelni Łazarskiego w Warszawie. Obecnie prowadzę badania w ramach seminarium dyplomowego. Poniższa ankieta...